*2 lata wcześniej*
Nigdy nie lubiłem
szpitali. W dzieciństwie spędziłem w nich bardzo dużo czasu, jednak
nigdy nie byłem w stanie przywyknąć do niektórych spraw. Białe ściany,
tak charakterystyczne, dla wszystkich tego typu placówek i tak
nienawidzone przez pacjentów, mi także zapadły w pamięć, jako coś, czego
trzeba unikać. Samotność, czyli rzecz, której od małego bardzo się
bałem. Był to do tego stopnia paniczny strach, że w dzieciństwie
wpadałem w ataki paniki, gdy tylko zostawałem sam w szpitalnym pokoju.
Obsługa często wcale mi nie pomagała, a tylko wszystko potęgowała.
Nieuprzejmość była ich najmniejszym problemem, bagatelizowanie
wszystkiego nieco większym, ale właśnie obojętność na pacjentów była
najgorsza. Dawało to poczucie bycia kimś nieważnym i gorszym. A tego
chyba nikt nie lubi, prawda?
Po przestawieniu mojego
problemu każdy łatwo wywnioskuje, skąd wzięła się moja nienawiść do
laboratorium, w którym się znajdowałem. Przetrzymywano mnie w nim prawie
dwa miesiące, przeprowadzając najróżniejsze badania. Godziłem się na
nie jedynie ze względu na chęć świętego spokoju i może środki
uspokajające, którymi mnie faszerowano. Ściany w tym miejscu wydawały
się jeszcze bardziej białe i sterylne. Samotność, która doskwierała mi w
szpitalnym pokoju, była niczym przy mojej szklanej, całkowicie
odizolowanej celi. A naukowcy będący wszędzie wokół? Przerażający,
nieczuli i chorobliwie skupieni na swojej pracy.
W końcu po dwóch
miesiącach przebywania w tym paskudnym miejscu nadszedł dzień mojej
wolności. Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i byłem
przekonany, że najszybciej wyciągnie mnie stamtąd śmierć. Nigdy bym nie
pomyślał wtedy, że moją przepustką będzie jakiś irytujący i w dodatku
strasznie leniwy idiota.
Dzień, a przynajmniej
pora zapalania świateł, którą tak nazywałem, zaczął się jak zwykle.
Weszło dwóch mężczyzn w białych kitlach, niemający nawet cienia
sympatyczności na swoich twarzach. Jeden z nich niósł moje śniadanie,
któremu również brakowało uroku. Nie próbowali nawet otworzyć mojego
więzienia. Jeden z nich przesunął zasuwkę, znajdującą się w dolnej
części ściany i wsunął tacę po podłodze. Zaraz później cela znów była
szczelnie zamknięta. Od wejścia wydawali się spięci, zdenerwowani, a
nawet można było na nich twarzach zauważyć odrobinę strachu. Kiedyś
wcale nie zachowywali się tak ostrożnie w mojej obecności. Działo się
to, zanim na szklanej ścianie, oddzielającej mnie od reszty świata,
naklejono czerwony trójkąt świadczący o moim niebezpieczeństwie.
Stażyści, bo na
pełnoprawnych naukowców nie wyglądali, odetchnęli z ulgą, gdy wszystko
poszło dobrze i ruszyli do drzwi, rozmawiając o czymś, czego nie mogłem
usłyszeć. Szkło nie dość, że utrudniało mi ucieczkę, to jeszcze
wygłuszało wszelkie dźwięki z zewnątrz. Ten uroczy prezent otrzymałem,
kiedy po włączeniu się alarmu mój mutant zaczął wariować. Nigdy nie
potrafiłem nazwać go sobą, ponieważ całkiem się od siebie różniliśmy.
Nie miałem pojęcia czy nie podchodzi to czasem pod rozdwojenie jaźni,
ale tak było mi prościej. Może to śmieszne, ale dużo łatwiejsze zdawało
mi się zaakceptowanie czegoś, co we mnie żyje, niż siebie samego w tym
wydaniu. Mogło być to spowodowane strachem, który do tej drugiej natury
żywiłem.
Kilka kolejnych godzin
spędziłem na siedzeniu opartym o ścianę, a także przechadzaniu się w te i
z powrotem, by nieco rozruszać odrętwiałe kości. Kiedy wszedł
naukowiec, będący kimś w rodzaju więziennego naczelnika, akurat
zajmowałem się tą pierwszą czynnością. Za nim, ku mojemu zdziwieniu,
wszedł jeszcze jeden mężczyzna. Nie przypominał on ani stażysty, ani
fundatora, no i bliżej mu było wyglądem do kryminalisty, niż naukowca. W
końcu żaden z wcześniej wymienionych nie nosił przy sobie broni.
Rozmawiali o czymś zawzięcie, oczywiście wiedziałem to jedynie z ruchu
ich warg. Gość wydawał się czymś rozbawiony, zaliczał się raczej do
wysokich osób, ale nie jakoś przesadnie, był przeciętnie wysoki,
jakkolwiek głupio to nie zabrzmi. Miał włosy koloru ciemny brąz, jednak
nie na tyle ciemny by wpadał w czerń, przez co zdecydowanie nie
nazwałbym go brunetem. Ostatnią rzeczą, która wręcz rażąco rzucała się w
oczy była broń na jego pasku.
Gdy oni zajęci byli
rozmową, ja wstałem cicho, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Może nic
nie słyszałem, jednak przekonałem się już niejednokrotnie, że mnie
słychać idealnie. Podszedłem do szyby. Czułem się wtedy jak głupia
rybka, w jeszcze głupszym akwarium. Uniosłem wolno rękę, nie kłopocząc
się zbyt szybkimi ruchami, które zwróciłyby ich wzrok w moim kierunku i
zapukałem w szybę. Nie było to specjalnie głośne pukanie, jak to, gdy
przychodzi się w gościach i pragnie zobaczyć gospodarza, otwierającego
drzwi. Raczej pukanie zwiedzającego zoo, by zmusić leniwe zwierze do
poruszenia się, lub zwrócenia na niego uwagi.
Obaj przerwali
konwersacje i podnieśli na mnie wzrok. Zadziałało, leniwe zwierzątko
zwróciło na mnie uwagę. Na moich ustach szybko zagościł szeroki, wesoły
uśmiech, a dłoń, która jeszcze chwilę temu uderzała rytmicznie o szybę,
teraz kołysała się raz w lewo, raz w prawo w geście powitania.
Na ten widok gość zaczął
się śmiać, a mężczyzna w kitlu lekko zagotował. Nie wiedziałem, co
dokładnie tak na nich zadziałało, jednak wcale mi się to nie spodobało.
Wesoły grymas na mojej twarzy szybko zastąpiło kwaśne skrzywienie.
Podczas gdy człowiek z bronią powiedział coś, szeroko szczerząc proste
zęby, naukowiec kręcił jedynie głową, jakby z niedowierzaniem. Zaraz
później ten pierwszy machnął lekceważąco ręką i wyszedł z pomieszczenia.
Pozostały w pomieszczeniu naczelnik zmierzył mnie jeszcze uważnym
spojrzeniem, które zazwyczaj posyła się komuś jako obietnice
rozprawienia się z nim w innym czasie i także opuścił pomieszczenie.